Zamieszczałam jakiś czas temu na fanpage’u obrazek z oddziału położniczego. Na szczęście jest to zdjęcie dawno już nieaktualne, a przedstawia ono ogromny wózek z noworodkami jadącymi na karmienie. W szeregu zbiórka i nie ma, że teraz panicz śpi albo panience chciało się jeść przedtem. Pory są ściśle określone i nikt nie ma prawa się wyłamać.

Przeraziło mnie to, mimo że wiedziałam przecież, jaką przeszłość ma za sobą szpitalna rzeczywistość. Przeraziło, bo sama mam dziecko, które przez te kilka dni oderwane od karmienia po prostu płakało (i nie tylko przez te kilka dni). Bez przerwy. Gdyby nie mąż, który gdy tylko mógł, brał Młodą na ręce oraz zajmował się nią, nie miałabym jak wziąć prysznica i zjeść obiadu. O high need baby zresztą chyba jeszcze napiszę, bo w kolejnej ciąży mam wrażenie, że temat nie istnieje, a dla wielu osób, szczególnie z branży medycznej, noworodek wciąż ma jednorodny charakter i jeden jest sposób radzenia sobie z nim.

Nie o high need baby jednak dzisiaj. Bardziej o mężu, który cierpliwie siedział z Młodą. Mam wrażenie, że czas ten zaprocentował – w końcu dni po porodzie są niezwykle ważne, noworodek wciąż jest przerażony światem i szuka pociechy, bliskości. A kto ma ją mu zapewnić, jak nie ojciec, jeśli matka akurat bierze szybki prysznic?

Pokój odwiedzin czy sala położnicza?

A tu niespodzianka, bowiem okazuje się, że rozwiązanie z odwiedzinami w sali położniczej wciąż jest rzadkością. Mało tego, mieszkam teraz w mieście, gdzie teoretycznie nie jestem zdana na jeden szpital, są ich aż trzy. W teorii, bo z miejscami różnie bywa, ale co najciekawsze, w każdym z tych trzech szpitali odwiedzin w sali położniczej nie ma.

Więc gdzie się odbywają? W pokoju odwiedzin. Tam też byłam całkiem niedawno i “ostrzegam” osoby postronne przez odwiedzinami w pokoju pełnym słodkich, nowonarodzonych bobasów, bo u mnie skończyło się to w niedługim czasie dwiema kreskami na teście. W każdym razie, jest to wspólny pokój, gdzie matka musi z dzieckiem wjechać, ten pokój nieraz jest totalnie zatłoczony, a co śmieszniejsze, w jednym ze szpitali są określone godziny odwiedzin… i są nimi: 7.00-8.00, 13.00-14.00, 18.00-19.00. Porażka? No tak jakby.

Rozumiem, że różne są warunki lokalowe. W jednym ze szpitali wciąż są pokoje “więcej niż trzyosobowe”. Trudno tu o jakiekolwiek zachowanie intymności, gdy przy każdym łóżku siedzi dodatkowa osoba płci męskiej albo nawet ktoś jeszcze, kto akurat zdecydował się na odwiedziny. Z drugiej strony, w szpitalu gdzie sale są dwuosobowe, również zachowano ten system odwiedzin. Dlaczego?

Dlaczego jednak nie ta sala położnicza?

Jak już mówiłam, pierwsze dni po porodzie to czas nawiązywania głębokiej więzi z dzieckiem. Pół biedy jeśli dziecko leży z matką dwa dni i wraca do domu. Wiele kobiet leży jednak dłużej – z powodu żółtaczki dziecka czy drobnych komplikacji. Sama zresztą spędziłam dodatkowy dzień – na szczęście tylko jeden. Oczywiście, że nic się nie stanie, jeśli tę więź zbuduje się kilka dni później. W końcu jakoś robili to nasi rodzice, jakoś robimy to my, jeśli przykładowo wcześniactwo dziecka nie pozwala na przebywanie z nim cały czas. Nie jest to jednak komfortowa sytuacja.

No i pomoc. Oczywiście, panie położne również służą pomocą i sama złego słowa nie powiem, mając w pamięci złote kobity zajmujące się nami po poprzednim porodzie. Tylko że one ogarniają wiele innych, równie ważnych kwestii. I niekoniecznie musi to być fakt, że dziecko krzyczy, bo chce: zjeść obiad/pójść do toalety albo po prostu zamknąć na pół godziny oczy. Wiem, żaden problem dla kogoś, kogo dziecko czasem zamyka oczy i śpi w kuwetce. Moje tego nie robiło. Może stąd moje uwielbienie do takiego systemu.

Tylko że wymagające dziecko to przecież nie jedyny taki przypadek. Co z kobietami po cesarce, którym przez pewien czas trudno się ruszyć? Które przez 1-2 dni są praktycznie uziemione i ledwo się ruszają?

A może pokój odwiedzin to nie taki zły pomysł?

Poczytałam jednak, zapoznałam się z opiniami innych i dowiedziałam się, że wielu kobietom pokój odwiedzin bardzo odpowiada. “Cyc na wierzchu, bo karmię, krocze chcę powietrzyć, a tu trzecią godzinę przy łóżku współlokatorki siedzi chłop, teściowa i ktoś jeszcze. Co chwila ktoś się gapi albo gada tak głośno, że mi dziecko budzi.”

Rzeczywiście, kobieta która urodziła kilka godzin temu albo wczoraj, raczej nie ma ochoty być oglądana przez tabun obcych ludzi. I pół biedy, jeśli jest to partner sąsiadki z łóżka obok, który i tak wlepia oczy w 55-centymetrową, najcudowniejszą na świecie wersję Ryszarda Kalisza, a którego można przeprosić na moment bardziej intymnych zabiegów. Niestety, bywa gorzej. Sama pewnie przy bardziej uciążliwych współlokatorach marzyłabym o osobnej sali do odwiedzin.

No i te nieszczęsne warunki lokalowe. Ja leżałam w pokoju dwuosobowym, w różnych szpitalach jednak bywa różnie i jak już pisałam, raporty nie pozostawiają złudzeń – oddziały położnicze to nie hotele pięciogwiazdkowe. Zdarzają się, o zgrozo, wspólne porody z innymi kobietami, a po nich przebywanie w salach po pięć, a nawet po siedem osób! Idzie ku lepszemu, ale póki lepiej nie będzie, osoby odwiedzające w pokojach się po prostu nie zmieszczą.

To co lepsze?

Pokój odwiedzin czy sala położnicza? Mam wrażenie, że jednak sala położnicza wygrywa, choć warto takie odwiedziny obwarować regulaminem gwarantującym jakąś tam intymność współlokatorkom. Pamiętam, że u mnie takim obwarowaniem była ilość osób, która mogła tam przebywać. No i położne, które dyskretnie monitorowały zachowanie przybyszów – mimo że to niekoniecznie ich zadanie.

Potrafię zrozumieć kobiety, którym pokój odwiedzin podoba się bardziej. Choć sama opisałam sytuację, jakby cały czas przy świeżo upieczonych matkach siedzieli ojcowie, a wiadomo że ci nie zawsze siedzą, szczególnie jeśli w domu jest już pierwsze albo nawet gromadka poprzednich latorośli. Po prostu, jakoś trudno mi rozkminić, co, poza rzecz jasna sytuacją wielu osób w jednym pokoju, może być przeszkodą do odwiedzin w sali położniczej. O ile te odwiedziny nie trwają nie wiadomo ile.

I wiem, że patrzę przez pryzmat osoby, której dziecko było z tych “niewychowanych od urodzenia” i która po prostu potrzebowała wsparcia drugiej osoby. Tylko że nie wierzę, że jestem jedyna.

A Ty, jak sądzisz? Co jest lepsze?

Podziel się tym wpisem!

Facebook
Twitter
LinkedIn

O mnie

Karolina Jurkowska

Maniaczka słodyczy różnych. Zwłaszcza tych niepopularnych, których nie dostaniemy przy każdej sklepowej kasie. Lubię lato i swojego męża, nie lubię zimy i jak ktoś krzyczy i nie jestem to ja. Matka, pedagog specjalny, zainteresowana społeczeństwem, książką i byciem chudą. Nie mylić z ćwiczeniami.

Archiwum

 

Instagram

Zapraszam do dyskusji