Szukaj
Close this search box.

Pamiętam, kiedy jeszcze jako pryszczata smarkula chodziłam do gimnazjum i z ciekawości przeglądałam licealne pisma. Przewijały się w nich przykładowe egzaminy wstępne na wybrane studia. Patrzyłam z podziwem na pytania, na które odpowiedzi nie znałam, no i miałam nadzieję że kiedyś ten ogrom wiedzy posiądę.

Nie dane mi było się o tym przekonać, bo kilka lat później, gdy jeszcze naiwnie wierzyłam że za chwilę dadzą mi szansę stać się elitą narodu, okazało się że egzaminów wstępnych nie ma. Przepadły i czasem jeszcze wspomną o nich starsze profesory, roniąc łezkę i mając cichą nadzieję, że to wróci, tak jak wróciły lampasy i buty z czubem (KLIK! Co jeszcze przeraża mnie w tegorocznej modzie?). O przyjęciu na studia decydowała matura i miało to wiele złych stron. Naprawdę wiele. Człowiek, zamiast skupiać się na konkretnych kierunkach studiów, które go interesowały, często po prostu patrzył, na co może się wybrać ze swoim rozszerzonym WOS-em i geografią. Etnologia? Co to takiego? A nieważne, zaznaczę, może się uda! Gapy, które przeoczyły fakt, że na ukochaną psychologię trzeba było jeszcze zdać rozszerzoną historię, musiały zadowolić się czymś innym.

Mój rocznik na uniwerku był pierwszym rocznikiem tego kierunku studiów. To również miało wiele złych stron, ale i jedną dobrą: nie byliśmy do nikogo porównywani. Co najwyżej jako pedagogika specjalna do starszych roczników pedagogiki ogólnej, ale że programy znacznie się różniły, a nasz był dużo bardziej naszpikowany zajęciami, porównywanie nas było trudne. Zaczynaliśmy z białą kartą, z poziomem ustalonym przez wykładowców, do którego musieliśmy nieraz ostro doskakiwać.

Jak wychodziło?

Chyba nam się udawało, bo wykładowczyni, która na naszym roku posłała na “warunek” dziewięć osób, rok później żaliła się, że po wysłaniu tam dwudziestu pięciu studenciaków przestraszyła się i obniżyła nieco poziom. Podobnie było z innych przedmiotów – to był ten czas, gdy coraz częściej mówiło się o inflacji wykształcenia, a my cieszyliśmy się, że nie urodziliśmy się rok później i nie jesteśmy jeszcze takimi półgłówkami. Do czasu gdy nas nie uświadomiono, że i my pochodzimy z “giertychowskiej” amnestii i choć na uniwerkach jeszcze tego nie widać, to i roczniki wyższe od nas umieją jednak więcej. Przykra prawda.

Bo czy dostałabym się na studia, gdybym musiała na nie zdawać dwa lata wcześniej albo jeszcze za czasów egzaminów wstępnych? Obawiam się, że odpowiedź wcale nie musi być twierdząca, przecież nie zdawałam z wynikami, za które rektor osobiście wysłał mi sowę z zaproszeniem na studia i bezpłatny pokój z gadającymi obrazkami oraz płaczącą dziewczynką w toalecie. Nie ta bajka.

Upiorny system boloński

Kolejną chwilą refleksji była porażka systemu bolońskiego, gdy na nasze studia przybyły roczniki ze szkół wyższych. Rekrutacja obejmowała, o ile dobrze pamiętam, średnią z ostatniego roku studiów, a tę absolwentki szkoły wyższej najczęściej miały lepszą, niż te z uniwerku, gdzie trzeba było jednak uczyć się więcej. Więc to one często dostawały się przed nami, co poskutkowało tym, że niektóre dziewczyny zdające ze mną licencjat znalazły się poza listą. Ostatecznie, żeby ich nie skrzywdzić, wydział podjął decyzję o… przyjęciu wszystkich.

Kochać wszystkich, przyjmować wszystkich, nikogo nie oszczędzać! Z  perspektywy czasu mogę odważnie powiedzieć, że podostawały się czasem takie tłuki, że człowiek nie wiedział, gdzie łeb na zajęciach wsadzić, żeby się nie popłakać. Dziś ze zgrozą myślę o tym, że niektóre z nich być może pracują w zawodzie i nawet przyznam się ze wstydem, że śledziłam nieco ich drogę “postudyjną” i cieszę się, że jednak w większości zdecydowały się tam nie pracować.

Mogę się więc trochę cieszyć, patrząc na sprawę indywidualnie, że obniżono wymagania i być może dzięki temu jestem wyżej wykształcona. Być może! Mogę też płakać, wspominając historię z ostatniego roku: przed egzaminem z tego samego przedmiotu, o którym wspominałam przed chwilą, dziewczyny z pierwszego roku piły, beztrosko twierdząc że skoro jakoś udawało im się prześlizgnąć z innych przedmiotów, tu też się da. Chyba nie było miłe z mojej strony, że miałam nadzieję że się zawiodą i pójdą po rozum do głowy. Zwłaszcza że owszem, oblały, ale nie zmieniło to ich stosunku do nauki.

Podziel się tym wpisem!

Facebook
Twitter
LinkedIn

O mnie

Karolina Jurkowska

Maniaczka słodyczy różnych. Zwłaszcza tych niepopularnych, których nie dostaniemy przy każdej sklepowej kasie. Lubię lato i swojego męża, nie lubię zimy i jak ktoś krzyczy i nie jestem to ja. Matka, pedagog specjalny, zainteresowana społeczeństwem, książką i byciem chudą. Nie mylić z ćwiczeniami.

Archiwum

 

Instagram

Zapraszam do dyskusji