Jeśli gdzieś odbywa się nieco większa wyżerka, jest bardziej niż prawdopodobne, że jej sobie nie odpuszczę. Gdy więc dowiedziałam się, że w Gdańsku, po raz dziewiąty zresztą, odbędzie się Festiwal Foodtrucków, od razu zarezerwowałam sobie dzień oraz żołądek!

Minął czas, gdy w obskurnych budach można było dostać jedynie wątpliwej świeżości kiełbę, dziwną zeschłą zapiekankę czy też kebaba z budą i psem. Dzisiejsze budy najczęściej mają cudny design, a jedzenie w nich sprzedawane bardzo często jest oryginalne, zdrowe, w wersji wege, fit itp. Na tyle, że obawiałam się nieco obrośnięcia festiwalu w panów z idealnie ostrzyżonymi brodami do pasa, rejbanami i dżinsowymi rurkami do pół łydki. Tak się jednak nie stało i festiwal demokratycznie obrodził w dzieci, dorosłych, starszych, mężczyzn, kobiety – widać, każdy lubi dobrze zjeść.

Na szczęście i nieszczęście, pogoda dopisała. Na szczęście, bo wiadomo, lepiej jak w nogi jest cieplej niż chłodniej. Na nieszczęście, bo piękna pogoda przyciągnęła tłumy i na dobrą szamę trzeba było poczekać. Czego się jednak nie robi, by zrobić dobrze swojemu podniebieniu?
Będę szczera – bez względu na wszystko, prawdopodobnie nie pojawiłabym się tam, gdyby nie wóz z trdelnikami. To przepyszne, chrupiące na zewnątrz, a miękkie w środku i gorące ciastko pierwszy raz jadłam w Pradze, gdzie dosłownie się w nim zakochałam. Wyjdę na fanatyczkę, ale co pewien czas śni mi się, że chodzę po Pradze, szukam trdelników (na przemian z ichnimi oblatami) i nigdzie ich nie mogę znaleźć, przez co wracam do Polski w kiepskim nastroju. Na szczęście nie muszę już jeździć do Pragi. Foodtruckowa wersja z cynamonem ze Słodkiej Fabryczki zaspokoiła mnie w zupełności.
Mięsne czy wege?

Współtowarzyszki obżarstwa wolały rozpocząć od nieco bardziej mięsnej przekąski, jaką jest burger. Po przejrzeniu ofert różnych bud, najbardziej spodobała im się Zebra Burger. Towarzyszki ujęła zapewne czarna opaska z ładnym napisem na ręku pana sprzedającego buły, jedzenie natomiast było równie dobre. A my mogłyśmy obserwować, jak delikatna i poprawna językowo koleżanka prosi cicho o “ostrą w ch*** zebrę”. Przy czym nazwa dość adekwatnie określiła poziom ostrości, wulgaryzmy zostały więc wybaczone, a Zebrę jak najbardziej polecamy. Po ostrych burgerach kupiłyśmy na końcu jeszcze klasycznego, na wynos i informacja zwrotna o nim była równie pozytywna, co o poprzednich.
Bud z burgerami tradycyjnie było najwięcej, co jednak z innymi daniami? Jak się okazało, były i inne, a wśród nich niepozorny foodtruck Pot Spot, z kuchnią jednogarnkową, który postawił na kuchnię indyjską. Skusiłyśmy się więc na czerwoną fasolę, zaprawioną chilli, kminem rzymskim, kolendrą i pomidorami, z nachosami. Sycące, oryginalne i bardzo dobre. A do tego niedrogie, w przeciwieństwie do niektórych burgerów, które potrafiły kosztować ponad 20 zł. Wiadomo, za jakość się płaci, tu natomiast, na szczęście, jakość nie poszła w parze z ceną.

W międzyczasie zrobiłyśmy sobie przerwę na pokaz wegańskiej kuchni bezglutenowej. Mimo że twardo stoimy na stanowisku, że zwierzęta mają prawo do bycia smacznymi, a kuchnia bezglutenowa wciąż kojarzy mi się z bezsmakowymi chrupkami, które jadłam podczas dziecięcej nietolerancji, chętnie patrzymy, co można zrobić “z niczego”. Jak się okazało, można całkiem wiele i pani z Atelier Smaku przygotowała świetną polentę na słodko. Porcja degustacyjna była całkiem niezła i sycąca nawet w wersji naprawdę niedużej, a ja wyszłam z pokazu uzbrojona w dodatkową wiedzę o tym, że piękne słowo “polenta” oznacza dokładnie to samo, co nasza ordynarna “mamałyga” i jest bardzo popularna na północy Włoch, za to śmieją się z niej południowi Włosi. Prawda, że ciekawe?
A na koniec?

Powoli w brzuszkach brakowało miejsca, a jeszcze tyle ciekawych bud do obskoczenia! Udało się zmieścić jeszcze vege tortillę z Arabeski, zachwycającą połączeniem dodatków, których zazwyczaj w sieciówkach się nie daje. Mnóstwo falafela, wymieszanego z kolendrą, do tego mięta, dziki ogórek, którego jadłam chyba pierwszy raz i smakował bardzo ciekawie oraz marynowana rzepa. Nie jestem przyzwyczajona do takiej mieszanki smaków, ale to nie było złe. Bardzo ciekawe doświadczenie. Jedyne, czego bym się przyczepiła, to papier, który z kolei przyczepiał się do tortilli. Trudno było go zdjąć.
Było w czym wybierać! My nie wybrałyśmy frytek belgijskich, bo była za duża kolejka, nie wybrałyśmy również jadalnych kasztanów, bo po prostu już się nie zmieściły i nie wybrałyśmy wielu innych rzeczy, z podobnych powodów. Ubolewamy trochę nad tym, że na tego typu festiwale właściciele food trucków nie przygotowują menu bardziej degustacyjnego. A przecież dałoby się zrobić jedno – dwa dania nieco mniejsze i tańsze, tak żeby dało się poznać więcej smaków, niż z góra dwóch bud. Z tego co widziałam w komentarzach oraz słyszałam od innych gości, wiele osób podziela to zdanie. Może więc w przyszłym roku?