Lubimy podkreślać swoją sprawczość, sukcesy i wysiłek, jaki włożyliśmy w to, żeby je osiągnąć. Nie ma w tym zresztą nic złego, sama na przestrzeni lat nauczyłam się, że nie zawsze podkreślanie, że jestem kompletną sierotą, która nic nie potrafi, działa najlepiej. Dziś wręcz wkurza mnie to tak mocno jak twierdzenie, że “do wszystkiego doszłam sama”!
Byłam kiedyś posiadaczką telewizji kablowej, a właściwie byli nimi moi rodzice. Korzystałam z tego kiedy tylko mogłam (KLIK! Dlaczego cieszę się, że nie posiadam telewizora?), szczególnie że miałam kilkanaście lat, w głowie jeszcze większe fiu-bździu i nawet nie widziałam nic żałosnego w tym, że oglądałam, jak gwiazdy chwalą się swoimi chatami. I tak Mariah Carey pokazała mi swoją ogromną garderobę. Serio, była wielkości mojej sypialni, a ta nie jest z tych, co mieści jedynie łóżko. Po ogarnięciu całej, Mariah powiedziała coś w stylu “Może Wam się wydawać, że to sporo, ale naprawdę dużo na to pracowałam“.
I to jest ok! Naprawdę, jestem w stanie przyjąć, a nawet cieszę się, że ktoś dużo na coś pracował i w rezultacie osiągnął sukces. Sama mogę wymienić kilka momentów, kiedy spięłam się żeby coś osiągnąć. Raz mi się udało, raz nie – takie życie.
Przykro mi, ale kłamiesz
Nie wiem czy uczyli tego na jakichś kursach social media, ale w pewnym momencie zauważyłam, jak blogerki, instagramerki i inne influencerki (ghrrr… Jak ja tego słowa nie lubię!), którzy naprawdę nie osiągnęli jeszcze specjalnie dużo, zaczęli podkreślać, że do tego, co dziś mają, doszli sporym wysiłkiem. Z naciskiem na “do tego, co dziś mają”, jakby było tego nie wiadomo ile. Taki trend pojawił się rok temu i dziś te osoby wciąż nie brylują nie wiadomo jak wysoko, choć podkreślanie fikcyjnego sukcesu miało się niby do tego przyczynić. Szczególnie jednak rozbawiła mnie jedna z kobiet, pisząc że do tego wszystkiego, co dziś ma, doszła sama.

“Wiesz, że zaczynałam od zera. Wiesz, że miałam tylko marzenia. Wszystko osiągnęłam samodzielnie, ciężką pracą. Do wszystkiego doszłam sama, tymi rękami” – wybuchnęłam śmiechem. Oczywiście, prawdą jest, że wykonała kawał dobrej roboty… Ale w oderwaniu od społeczeństwa?
Gdzieś z tyłu przewijał się jej mąż, siedzący z małymi dziećmi, gdy ona pisała, udoskonalała, dziubała. Oczywiście, dzieci były wspólne, więc to normalne że się nimi opiekował. A jednak, w gorętszym okresie rozumiał, pomagał więcej, wspierał. Sama pisała. Pisała również o pomocy starszych i mądrzejszych kolegów.
Nie jesteśmy oderwani od społeczeństwa
Większość z nas ma jakiegoś rodzica, który prowadzał do szkoły, wyposażał w niezbędną wiedzę i pilnował zadań domowych. Oczywiście, dopuszczam myśl, że go nie masz. Być może wychowałeś się w bidulu, kiepskiej rodzinie zastępczej i poprzysiągłeś sobie, że zaciśniesz zęby i zrobisz wszystko, żeby wypłynąć na powierzchnię. Być może musiałeś pokonać wiele innych kłód rzucanych pod nogi, które po drodzę wybiły Ci zęby – a i tak się udało. Fajnie, ogromne gratulacje.
Tylko czy naprawdę nikt Ci nie pomógł? Nie było po drodze żadnej osoby, która dostrzegła coś w Tobie, pomogła w jakiś sposób, dała wsparcie? Tak sobie przeszedłeś przez życie, płacąc za każdą usługę i każdy przejaw pomocy? Zero życzliwości i wsparcia? Przepraszam, ale nie wierzę.
Do wszystkiego doszłam sama
Dla mnie to bzdura. Pamiętasz, jak z okazji 30-tki wypisywałam momenty w swoim życiu, w których ktoś mi pomógł? Oczywiście, było tego dużo więcej. I tak, jestem szczęściarą, bo rodzice utrzymywali mnie na studiach, bym mogła je spokojnie i bez nerwów skończyć. Bo mąż konkretnie wspiera moje blogowe i okołoblogowe dążenia. Bo wokół byli i są życzliwi oraz wspierający ludzie.
Być może nie miałeś tego szczęścia i życie potoczyło się troszkę inaczej. Brak ojca, matki, obojga rodziców, partnera, bliskiej duszy. Życie w nieco większej samotności. Być może łatwo mi mówić. Nie wierzę jednak, że osiągnąłeś sukces bez pomocy drugiego człowieka. Że nie było choćby miłej pani w urzędzie, która podpowiedziała, co zrobić – mimo że nie musiała.
Nie kupuję tego. Przykro mi.