Do dziś pamiętam,  jak przemierzałam ulice mojego miasteczka celem zgromadzenia ubrań dla mającej się pojawić Młodej. Jak nam wszystkim wiadomo, małemu leżącemu smykowi nie ma co kupować hałdy ubrań za miliony monet. To znaczy, teraz to wiem. Wtedy, wbrew dziwnemu instynktowi, nakazującemu kupować wszystko, co prodzieciowe, słodkie i antyalergiczne, próbowali wtłoczyć mi to dobrzy ludzie.

Pomna przestróg znajomych, zrobiłam sobie rundkę po ciuchlandach. Był to zresztą doskonały pomysł, zwłaszcza że ubrania niemowlęce rzadko kiedy są znoszone. Z późniejszymi, gdy dziecko zmienia pozycję na raczkująco – stojąco – biegającą, bywa dużo gorzej i trzeba się już naszukać albo po prostu poddać się i kupić nowe. Wtedy jeszcze jednak o tym nie myślałam, nie wyobrażając sobie nawet, że dziecko, które jeszcze się nie urodziło, w nie tak dalekiej przyszłości będzie zaiwaniać po placu zabaw tak, że rodzona matka zniszczy sobie w pogoni za nim sandały.

I tak moją uwagę przykuł nowy ciuchland. Wiecie, w małym miasteczku nowy szmateks to wydarzenie na miarę przyjazdu prezydenta! Kłębi się dużo ludzi, każdy chce dotknąć, zobaczyć, polizać, na ulicy słychać jedynie gorączkowe pytanie: “Byłaś już?” Toteż i ja, gdy tylko zobaczyłam obwieszczenie, że tu, po schodach, na górze pawilonu, pojawiło się nowe miejsce, gdzie mogę pogrzebać, czym prędzej skierowałam tam mój ciężki brzuch.

Weszłam więc, a na wieszaku ubrania. Ładne, widać że mało znoszone, być może nawet niektóre były końcówkami starych serii. Co prawda skupiałam się raczej na ciuszkach niemowlęcych, ale moją uwagę przykuł płaszcz, w sam raz dla mnie. Sprawdziłam więc metkę. I mnie zamurowało. Chcąc uniknąć szoku, tak niepożądanego w ciąży, spytałam się sprzedawcy czy to obok osiemnastki to zero czy źle im się minusik machnął.

To niestety było zero

Tak, płaszczyk kosztował nie osiemnaście, a sto osiemdziesiąt złotych. Gdyby ktoś myślał, że to jeden, jedyny płaszczyk, który najwidoczniej był jakiejś znanej firmy, ubrania dziecięce kosztowały tyle, ile porządne ubrania dziecięce we wcale nietanich sieciówkach. A że ciążowe zaćmienia umysłu nie opanowały mnie jeszcze wtedy do tego stopnia, żeby kupować w ciuchlandzie body dla niemowlaka za 25 złociszy, czym prędzej stamtąd wyparowałam. Inni również, jak widziałam, pospiesznie opuszczali przybytek z dziwną miną.

Nie, to nie było outlet, bo domyślam się, że zaraz zacznie się uświadamianie, że ciuchland to nie tylko ordynarny śmierdzący sklep z pudłami pełnymi ciuchów. Znam różnicę między takim szmateksem, nieco lepszym, a outletem. To z pewnością nie był outlet, choć ceny mogły na to wskazywać.

To był przypadek radykalny, który zresztą z takimi cenami miejsce grzał krótko. Wtedy jednak zdałam sobie sprawę, że to nie pierwszy raz, gdy ceny w ciuchlandach dorównywały tym normalnym. Pamiętam, kiedy otworzył się jeden z większych second-handów w moim mieście. Wszystko super, dało się wyjść z pełną torbą, ale spodnie przykładowo były tam w cenie 30-40 zł, obok natomiast był sklep, gdzie za tą cenę można było kupić nowe. No tak, ale te z ciuchlandu pewnie były firmowe, mocniejsze… No właśnie nie. To były znoszone już spodnie, którym do Levisów było daleko. Nieraz równie badziewne, jak te za 35 złociszy z chińszczyzny obok.

A w innych?

Niedawno natomiast kupowałam sobie T-shirty. Takie zwyczajne, do chodzenia po domu, ewentualnie na krótkie wyjście. Szybko okazało się, że taniej znajdę w sieciówce, niż przeciętnym szmateksie. I tu nie mówię o sklepach z drugiej ręki, w których mogę znaleźć solidne i drogie marki.

Przy okazji poprzedniego wpisu o ciuchlandach (KLIK!) obiecałam wstawkę o cenie i chyba nadeszła na nią pora nieco wcześniej, niż przypuszczałam. A to za sprawą koleżanki, która żaliła się, że porównała swoje zakupy w second-handzie oraz sieciówce, gdzie co prawda były przeceny, ale nie jakieś specjalnie spore. Jak się okazało, w sieciówce wydała mniej. I żeby była tu mowa o jakości, ale przecież dawno minęły czasy, gdy dobre sklepy w Polsce były jedynie w największych miastach, a w second-handach znajdowało się za grosze perełki z H&Mu, którego w Polsce nie było.

Czy więc szmateksy zaczęły prowadzić jakieś grażyny biznesu? W niektórych przypadkach pewnie tak i do nich zalicza się moja ciążowa przygoda. W innych? Chyba wciąż jedzie się na opinii, że jednak taniej, że oryginalniej, szybciej. I rzeczywiście, bywa oryginalniej. Tylko czy naprawdę chcemy płacić za ciuch z drugiej ręki wiecej, bo może akurat nie znajdziemy tego w sieciówce?


Chcesz więcej? Zajrzyj na Rozkminy Tiny! 😉

Podziel się tym wpisem!

Facebook
Twitter
LinkedIn

O mnie

Karolina Jurkowska

Maniaczka słodyczy różnych. Zwłaszcza tych niepopularnych, których nie dostaniemy przy każdej sklepowej kasie. Lubię lato i swojego męża, nie lubię zimy i jak ktoś krzyczy i nie jestem to ja. Matka, pedagog specjalny, zainteresowana społeczeństwem, książką i byciem chudą. Nie mylić z ćwiczeniami.

Archiwum

 

Instagram

Zapraszam do dyskusji